Nigdy nie byłam deprecjonowana, dlatego, że jestem kobietą
Prof. Grażyna Rydzewska jest laureatką Plebiscytu Kobiety Medycyny organizowanego przez Portale Medyczne. Na co dzień kieruje Kliniką Gastroenterologii Centralnego Szpitala Klinicznego MWS w Warszawie, jest także zastępcą dyrektora ds. lecznictwa tego szpitala. Znana jest ze swojego zaangażowania w działania na rzecz pacjentów ze schorzeniami zapalnymi jelit. Stworzyła Krajowy Rejestr osób chorych na chorobę Leśniowskiego-Crohna, z jej inicjatywy powstała jedyna w Polsce poradnia leczenia chorób zapalnych jelit, którą prowadzi. Ponadto jest prezesem Polskiego Klubu Trzustkowego, prowadzi stronę www.elitarni.com.pl, jest redaktorem naczelnym Przeglądu Gastroenterologicznego.
Z prof. Grażyną Rydzewską o pozycji kobiet w medycynie, karierze i godzeniu wszystkich ról rozmawia Joanna Rawik.
Jaka jest rola kobiet w medycynie? W niektórych specjalnościach kobiety narzekają, że wciąż muszą walczyć o swoją pozycję z mężczyznami. Jak było w pani przypadku?
Nie mam takich odczuć. Nie mogę powiedzieć, żeby mi było trudniej bądź, że ktoś mnie deprecjonował dlatego, że jestem kobietą. Może miałam szczęście? Pamiętam zaledwie dwie sytuacje z przeszłości, które dotyczyły mojej płci w karierze zawodowej. Pierwsza to pytanie mojego, wówczas przyszłego, szefa, prof. Antoniego Gabryelewicza, podczas rozmowy rekrutacyjnej :„A dzieci?”. „Jedno” – odpowiedziałam. Na co on: „A jedno, to zaraz będzie drugie”. A gdy mając 36 lat zrobiłam habilitację, ten sam szef powiedział: „Ona jest świetnym endoskopistą jak na kobietę”. Ale w ustach pana profesora to był komplement. Był starej daty i wydawało mu się, że kobiety są ulepione z innej gliny.
Przynajmniej na początku, bo pod koniec jego kadencji w naszej klinice większość pracowników stanowiły kobiety. Nie jestem feministką, uważam wręcz, że kobiety powinny się różnić od mężczyzn, gdyż mamy nieco inne role życiowe do spełnienia. I na pewno więcej obowiązków – dom, rodzina, dzieci.
Dziś może ocenić to pani także jako szef, w pani zespole pracuje wiele kobiet…
To prawda i czasem sama na nie narzekam. Bo jak cztery naraz zajdą w ciążę, to jak nie narzekać? Krąży nawet takie moje powiedzenie: „Mówiłam przecież, że w klinice wolno zachodzić w ciążę parami, a nie czwórkami”. Trudno bowiem w takiej sytuacji ustawić pracę zespołu. Jednak pracując z wieloma kobietami, nie widzę, by czuły się one niedoceniane.
Jaki ma pani sposób na łączenie udanego życia rodzinnego z karierą, by wszystko dobrze funkcjonowało?
Na pewno nie jest to łatwe, ale ja byłam w dość specyficznej sytuacji, ponieważ urodziłam swoją córkę mając 19 lat, jeszcze na studiach. W związku z tym, kiedy ja ukończyłam uczelnię, ona była już czteroletnim dzieckiem. I kiedy wszyscy myśleli o rodzeniu i pieluszkach, to ja miałam to już za sobą. Stało się to kosztem wolnego czasu podczas studiów, bo kiedy wszyscy wyjeżdżali na obozy, na wycieczki, szli do kawiarni – my pędziliśmy do domu, do dziecka. Za to potem było mi łatwiej.
Potem nie myślała już pani o powiększeniu rodziny?
O drugim dziecku najpierw nie myślałam, a kiedy zaczęłam myśleć, w grę weszły względy zdrowotne i już się nie udało. Za to teraz mogę powiedzieć, że mam trójkę dzieci, bo mam jeszcze zięcia i wnuczka, więc jestem spełniona rodzinnie. Mamy dość zabawną rodzinną historię: córka poszła w ślady swojego taty, który jest nefrologiem, a zięć – śmiejemy się – w moje, bo jest gastroenterologiem.
Skąd wybór u pani tej akurat specjalizacji?
Przypadek. Kiedy byłam mała nie chciałam mieć nic wspólnego z medycyną, moja mama była lekarzem i sporo czasu spędzałam z nią w szpitalach, zresztą zawsze myślałam, że medycyna jest dla kujonów. Potem się zakochałam, poszłam na studia medyczne i nigdy tego nie żałowałam. Na początku marzyłam o alergologii, interesowała mnie immunologia, ale potem – proza życia: na alergologii nie było miejsca. Zaczęłam szukać czegoś pokrewnego, czyli chorób wewnętrznych. Mój przyszły szef był wtedy dziekanem i wszyscy się go bali.
U niego były wolne miejsca, a ja musiałam coś ze sobą zrobić. I po rozmowie, o której już wspomniałam, podczas której wypytał mnie o dzieci, przyjął mnie do siebie. Okazało się, że on jeden potraktował mnie poważnie, a cała reszta, która była miła i sympatyczna, nie zrobiła nic, żeby mi pomóc. Z czasem zaangażowałam się w to, co robiłam, zaczęło sprawiać mi to frajdę, wciągnęło mnie. I teraz, szczerze mówiąc, nie wyobrażam już sobie innej specjalności dla siebie.
Co uważa pani za swój największy zawodowy sukces?
Stworzenie kliniki, którą teraz prowadzę. Mamy w niej pracownię endoskopii, oddział dla pacjentów, trzy poradnie. I wspaniały, stabilny zespół oraz wypracowane standardy postępowania. Może to nie tyle sukces, co największe zawodowe osiągnięcie. Gdy zostałam konsultantem krajowym, dostrzegłam, że właściwie nikt w Polsce nie zajmuje się leczeniem schorzeń zapalnych jelit na poziomie europejskim, że nasi pacjenci nie są leczeni zgodnie ze standardami i że właściwie nie ma refundowanego leczenia.
Dziś mamy rejestr pacjentów z chorobą Leśniowskiego-Crohna i dwa razy do roku organizujemy spotkania, które gromadzą sporą grupę osób zajmujących się tym tematem. Bo dziś nie tylko nasz ośrodek zajmuje się leczeniem tych chorych, ale jest sieć ośrodków w całym kraju. Podczas spotkań dyskutujemy nad praktycznymi problemami pacjentów, a czasem ich też zapraszamy na te spotkania.
Trzeba przyznać, że to wyjątkowo zaangażowana grupa pacjencka…
Tak, ale proszę zwrócić uwagę, że to dotyczy wszystkich młodych pacjentów z chorobami przewlekłymi. Oni muszą być zaangażowani, bo to jest ich życie. A biorąc pod uwagę, że w dobie internetu przepływ informacji jest ogromny, oni bardzo sprawnie wymieniają się tymi informacjami. Dlatego zawsze mówię swoim młodym kolegom – uczcie się, żebyście wiedzieli więcej niż wasz pacjent.
Oprócz prowadzenia kliniki zajmuje się pani także zarządzaniem szpitalem. Będąc jednocześnie zastępcą dyrektora tak wielkiej placówki można się realizować...
To, co teraz powiem pewnie nie spodoba się mojemu szefowi, ale dla mnie część administracyjna mojej pracy nie jest najważniejsza. Robię to trochę dlatego, że muszę. Ilekroć chcę uciec od tego zajęcia, zawsze coś stoi na przeszkodzie, zawsze coś jest niedokończone i bardzo trudno jest się rozstać. Był już moment, kiedy zrezygnowałam z tej funkcji – w 2007 r., kiedy była afera z doktorem G. i kiedy zwolniono dyrektora Durlika. Wtedy odeszłam, ale kiedy on wrócił i poprosił mnie o wsparcie, uznałam, że nie mogę mu odmówić. Potraktowałam ten powrót symbolicznie.
To jednak dla mnie duży wysiłek. Poza tym wydaje mi się, że gdyby na tym stanowisku była osoba oddana tylko tej pracy, może robiłaby więcej. Z drugiej strony – nie miałaby takiego rozeznania w kwestiach klinicznych, a to też jest potrzebne.
Zobacz także:
- Nie trać pieniędzy na oczyszczanie z toksyn. Lekarz: To nie działa
- Nowotwory dziedziczne. Sprawdź, czy jesteś w grupie ryzyka
- Sieć szpitali zmniejszy kolejki? Ekspert: wszystko będzie postawione na głowie
- Często bagatelizujemy ten objaw. W tym przypadku trzeba iść do lekarza
- Popularny dodatek do żywności może uszkadzać jelita. W UE wciąż dozwolony
Na czym polega pani codzienna praca w klinice?
W mojej klinice zajmujemy się przede wszystkim leczeniem nieswoistych chorób zapalnych jelit oraz chorób trzustki. To bardzo duża klinika, mamy 70 łóżek na oddziale gastrologii, dwa oddziały stacjonarne, dużą pracownię endoskopii oraz trzy przychodnie: gastrologiczną, jelitową, trzustkową. Jest zatem co robić, a nadzorowanie tych wszystkich działalności nie jest łatwe.
Jakie można mieć jeszcze plany na przyszłość w takiej sytuacji?
Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim dziś stoję jest rozwinięcie obszaru diagnostyki, przy wykorzystaniu sprzętu, jaki mamy. Marzymy też oczywiście o zakupie nowych urządzeń czy wprowadzeniu nowych technologii. Ale na dzień dzisiejszy, na bazie obecnego kontraktu, nie ma na to szans.
Moje dalsze plany zawodowe dotyczą wykształcenia następców, żeby jak przyjdzie czas, miał kto przejąć wszystkie moje obowiązki. A to trzeba robić z dużym wyprzedzeniem. Jeden z moich mentorów, prof. Butruk, zawsze powtarzał: na następcę wybierz osobę dwadzieścia lat młodszą od siebie. Stosuję się do tej zasady i widzę już dwie osoby, które dobrze rokują.
Czy czuje się pani spełniona zawodowo?
Trudno powiedzieć spełniona, bo cały czas coś się dzieje, wciąż trzeba się uczyć, wciąż dużo jest do zrobienia, a życie przynosi coraz to nowe wyzwania.
Obecnie próbujemy wypracować model opieki nad pacjentem z nieswoistą zapalną chorobą jelit (NZChJ): pobyt na oddziale szpitalnym, przejście na oddział dzienny, a następnie do poradni. Zatrudniliśmy na pełnych etatach psychologa i dietetyczkę opiekujących się tylko naszymi pacjentami. Jest więc to model opieki interdyscyplinarnej i byłoby świetnie, gdyby udało się wypracować taki w całej Polsce.
To będzie jednak możliwe tylko przy zachęcie finansowej ze strony płatnika. Nie może też być tak, że kontrakty przydzielane są każdemu, kto spełni zaledwie podstawowe kryteria. Bo w tej specjalności wyjątkowo ważne jest doświadczenie. Prowadzenie jednego pacjenta otrzymującego np. leczenie biologiczne jest bez sensu. To specjalistyczna terapia, przy której stosunkowo często dochodzi do powikłań. A w przypadku komplikacji taki niedoświadczony ośrodek ma 100 proc. niepowodzeń! Dlatego powinno być mniej ośrodków, a skupiających większą liczbę pacjentów. Chciałabym stworzyć sieć referencyjnych ośrodków opieki nad pacjentami z NZChJ.
Jestem też prezesem Klubu Trzustkowego i najważniejszym zadaniem w tym obszarze wydaje mi się stworzenie rejestru dziedzicznych chorób trzustki. To bardzo ważny problem, który dotyczy małej grupy chorych (ok. 200-300 osób w Polsce). Często są to dzieci z trzustkami tak zniszczonymi jak u 50-letnich alkoholików. Aby temu zapobiec, konieczna jest znacznie wcześniejsza identyfikacja rodzin obarczonych genetycznymi predyspozycjami do rozwoju chorób trzustki i wspomaganie ich w profilaktyce i kontroli.
Czy możemy powiedzieć, że poziom leczenia w Polsce nie odbiega już od tego co proponują swoim pacjentom lekarze na Zachodzie?
W nieswoistych zapaleniach jelit niestety nie. Ale w innych państwach też jest różnie. Anglicy mają bardzo restrykcyjne zasady refundacji i nasz AOTM wzoruje się na NICE, tyle tylko, że Anglicy mogą to, co nie zostanie zarekomendowane do finansowania całkowitego, sfinansować w ramach jednorodnych grup pacjentów, a my nie. My, żeby leczyć, musimy zadłużać szpital. Ale mamy małe sukcesy: udało się uruchomić program leczenia wrzodziejącego zapalenia jelita grubego indukcją w ramach terapii przedoperacyjnej.
Największą bolączką jest to, że nie możemy leczyć dowolnie, a nie wszystkich można leczyć tak samo. Dochodzi więc do takich absurdów, że u chorych na chorobę Leśniowskiego-Crohna musimy skończyć leczenie po roku od rozpoczęcia terapii – czy tego wymaga sytuacja, czy też nie. A jeśli chcemy kontynuować terapię, to musimy poczekać aż dojdzie do zaostrzenia i wtedy możemy rozpocząć leczenie jeszcze raz. Tak to już jest z programami – z jednej strony zapewniają jakiś rodzaj leczenia, ale zawsze jakąś grupę pacjentów pomijają.
Pani działalność na rzecz tej grupy chorych wykracza poza oddział..
To prawda. Prowadzę także serwisy internetowe dla pacjentów. Jedna strona funkcjonuje przy Krajowym Rejestrze osób z chorobą Leśniowskiego-Crohna, drugi portal to http://elitarni.com.pl./ Znaleźć tam można, oprócz informacji na temat samej choroby, porady psychologa, seksuologa, pielęgniarki, chirurga i prawnika. Jest więc przekrój przez wszystkie problemy, z jakimi boryka się pacjent.
A co na to wszystko pacjenci?
Bardzo silnie z nimi współdziałamy. Na terenie szpitala robią spotkania, wykłady, pikniki. Podczas ostatniego rzucali się symbolicznie papierem toaletowym – wygląda na to, że czują się tu dobrze. Na pewno nie jest doskonale, ale widać, że pacjenci przyjeżdżają do nas jak na kolonie: siedzą z komputerami, rozmawiają, wymieniają się doświadczeniami, znają się z pielęgniarkami, bo przecież przyjeżdżają tu cyklicznie. I na tym nam właśnie zależało – na stworzeniu modelu leczenia, w którym pacjenci mają swoje stałe miejsce. Bo choroba przewlekła tego wymaga.